niedziela, 22 maja 2011

WYWIAD: Pan, który gra ludziom


Czesław Mozil. Śpiewa. Gra na akordeonie i pianinie. Ostatnio znany jako juror "X-Factor". Jego najnowsze wydawnictwo, podwójne DVD "Solo Act" uzyskało status Złotej Płyty w niecały tydzień od premiery. Nam udzielił szczerego wywiadu.
Oj, nie lubisz się ruszać z tych twoich praskich zaklętych rewirów…
To nie tak, ja po prostu nienawidzę korków, tego przebijania się przez centrum Warszawy. Jeżeli więc ktoś jest na tyle miły, żeby mnie odwiedzić w moich okolicach, to się bardzo cieszę z tego powodu.

fot. Mystic Production
Po powrocie z Danii mieszkałeś w Krakowie. A jak ci się żyje w stolicy?Prawda jest taka, że przez pierwsze dwa lata po powrocie praktycznie non stop gdzieś jeździłem. W domu byłem gościem. Mnóstwo się działo i dopiero teraz jest taki czas, że troszeczkę bardziej mogę myśleć o takich elementarnych rzeczach jak na przykład mieszkanie. Poza tym Warszawa była dla mnie nieunikniona. Tutaj jednak jest centrum muzyczne w Polsce, dzieje się najwięcej rzeczy. Wcześniej spałem i tak głównie po hotelach, a nie na swoich 23 metrach w Krakowie. Wciąż kocham Kraków, to wspaniałe miasto, ale jak to mówią, z Warszawy wszędzie bliżej. Dopiero się urządzam, jeżdżę do "szwedzkiego nieba", wczoraj odebrałem kuchnię, no i wstawiłem sobie też pianino, co było moim marzeniem od małego. Mieć, kurczę, pianino w domu, jak prawdziwy muzyk. (śmiech) I jeszcze jedna ważna sprawa: Kraków to jest dla mnie miasto balów. Bardzo trudno mi się tam było skupić na pracy, dla kawalera to ciężkie miasto. W Krakowie głównie baluję.
Tutaj nie?Trochę mniej. Nie mam takiego parcia na całonocne balety. Mogę wyjść na dwa piwa do knajpy, którą mam obok domu i do niego sobie spokojnie wrócić. W Krakowie tak się nie dało.
Dobrze, skończmy tę grę wstępną. Nie jest ci przykro po Fryderykach? Nie dostałeś żadnej nagrody pomimo siedmiu nominacji.Wiesz co, kiedy usłyszałem, że mam aż siedem nominacji, to się bardzo zdziwiłem. Za dużo. Od razu mi się wydawało, że coś tu nie gra… Kiedy dostałem Fryderyki dwa lata temu, też byłem na maksa zaskoczony, ale wtedy wszystko wokół mnie wyglądało inaczej niż teraz. Powiem ci szczerze, że spośród tych siedmiu nominacji, byłem prawie pewien jednej - której akurat nie dostałem. Za teledysk roku [chodzi pewnie o "Kruchą blondynkę" – przy. aut.] Czyli nawet nie dla mnie, a dla mojego przyjaciela Madsa. No i za okładkę "Popu" dla Moniki Kuczynieckiej. Reszta? Niekoniecznie, branża jest duża, cudownych kandydatów wielu. I nawet powiedziałem swojej wytwórni i menedżerce: "Zobaczycie, że nie dostanę w tym roku ani jednej nagrody". Po cichu liczyłem jednak, że coś wpadnie właśnie za okładkę Moniki i bardzo ewentualnie dla mnie w kategorii kompozytor roku. Ale zaraz, z całym szacunkiem dla mistrza, co tam robił Seweryn Krajewski? Fryderyki powinny dawać obraz współczesności, nagradzać aktualnych twórców i zjawiska. A oni wrzucają do jednego wora Seweryna, mnie czy Monikę Brodkę. To jest bzdura jakaś! Podkreślić chcę jeszcze raz, że Krajewski to potęga polskiej piosenki, ale proszę skupmy się wreszcie na teraźniejszości! Strasznie się cieszę z nagród dla Brodki i Acidów, dla których to był wspaniały, dziki wieczór. Ale znowu następna sprawa: piosenka roku. "Love Shack" Acid Drinkers to przecież cover. No jak cover może być najlepszą polską piosenką roku?! To wszystko składa się na obraz tej beznadziejnej imprezy i powiem ci, że nie przemawia przeze mnie frustracja. Mam to gdzieś, ale na pewno trochę mi przykro, że Monika, autorka mojej wspaniałej okładki, nie dostała nagrody, na którą bezwzględnie zasłużyła. Był to smętny bal, ale sam powiedz, czy to byłoby sprawiedliwe gdybym wygrał w kategoriach album roku pop czy produkcja muzyczna roku? No nie, bo tutaj lepsza była Brodka i koniec kropka.
Nie przeszło ci przez głowę, że ten brak nagród dla Mozila, to jakiś efekt uboczny twojego udziału w "X-Factor"? Że odezwało się polskie piekiełko, słynna środowiskowa zawiść?Nie zastanawiam się nad tym, ale sporo ludzi mi coś takiego sugerowało. Nawet jedna koleżanka z branży podała to publicznie, jako powód takiego stanu rzeczy. Jeżeli tak faktycznie jest, to tym lepiej, że poszedłem do "X-Factora". (śmiech)
Zauważyłeś już pierwsze symptomy tego, że polaryzujesz opinie wokół siebie dużo bardziej niż kiedyś? Za czasów "Debiutu" byłeś postrzegany jako uroczy chłopak z akordeonem, który śmiesznie mówi po polsku. Teraz odbiór twojej osoby na pewno jest inny. Sukces w oczy kole.Tak jak mówisz, jest różnie. Widać to po komentarzach w sieci, to pewien wyznacznik ocen twojej osoby. Niektórzy się cieszyli, że nic nie dostałem. Inni mnie bronili i pisali, że właśnie przez ten program zostałem trochę zignorowany. Na pewno część ludzi na maksa irytuję i zdziwiłbym się, gdyby było inaczej. To jest nieuniknione w tej branży. Jak nie budzisz żadnych reakcji, to tak jakby cię nie było po prostu.
Nie zagubił się nam trochę skromny, pochodzący z Zabrza Czesław, w tym telewizyjno-celebryckim bajzlu?Mam nadzieję, że nie. Zobaczymy dopiero za ileś lat, co ze mną będzie. Podchodzę bardzo poważnie do tej mojej x-factorowej pracy, ale to jest nadal tylko dodatek do tego, czym zajmuję się na co dzień. A tym czymś jest muzyka. W tej chwili robimy wywiad i na tym mi zależy najbardziej. (śmiech) Mam swoje priorytety na dany moment. Nie sądzę, żebym się pogubił. Co najwyżej moje otoczenie, przyjaciele są bardziej wyczuleni na to, co się wokół mnie teraz dzieje. Ja zapominam, że jestem "panem z telewizji". Dla niektórych pozostanę nim już do końca, niezależnie od tego, co jeszcze w życiu nagram. Dużo ludzi myśli jednowymiarowo i to się już nie zmieni. Dobrze się czuję będąc muzykiem, ale i panem z telewizji. Chciałem tego i akceptuję swoje wybory.
Czy mimo masowej rozpoznawalności, nadal uważasz się za grajka, jak lubiłeś się kiedyś sam tytułować?Tak. Podam ci przykład. W niedzielę nagrywamy "X-Factor", a dzień później jadę grać koncert do Ostrzeszowa. Taki solo act dla 40 osób. I nie mam z tym żadnego problemu, moje ego nie cierpi. (śmiech) Grajek, muzyk… wolę nawet takie duńskie określenie "spilemann", czyli "pan, który gra ludziom". A czy grajek nie może być artystą, porywaczem dusz? Moim zdaniem jak najbardziej. Lubię czasami myśleć o sobie jak o jakimś trubadurze, bo uwielbiam jeździć z muzyką po tych mniejszych miejscowościach i cieszę się, że mnie tam coraz częściej zapraszają.
Rok temu w wywiadzie dla "Playboya" powiedziałeś, że nie czujesz się gwiazdą, bo nie ma cię na Pudelku. No to teraz masz za swoje…To prawda. Najkrótsza droga do Pudelka wiedzie przez telewizyjne show. Jakiekolwiek. Teraz tam jestem i widzę, że bardzo próbują coś "dobrego" na mnie znaleźć. Szukają w moich ostatnich trzech latach i czasami wyskakują z jakimś newsem z długą, siwą brodą. (śmiech) Pudelek jest śmiesznym fenomenem i nie mam nic przeciwko, że tam jestem. Wiedziałem przecież co robię, idąc do telewizji. Wiesz, jeżeli jesteś na Pudelku, jesteś gwiazdą, nieważne co robisz. (śmiech)
Ale wcale nie musisz być gwiazdą, by tam się znaleźć.Zgadzam się całkowicie! Dla niektórych młodych ludzi to właśnie ten portal tworzy rzeczywistość. Kreuje jakieś sztuczne byty, wirtualne gwiazdy. Stare powiedzenie Kuby Wojewódzkiego: "Nieważne jak, byle o tobie pisali". (śmiech)
Parę dni temu zaliczyłeś chyba swoją pierwszą jedynkę w tabloidzie. Że gdzieś wypiłeś, że z tajemniczymi blondynkami. Nie boisz się, że zaczną za tobą latać jak za pewnym polskim aktorem, słynnym z hulaszczego trybu życia?Mnie to w ogóle nie ruszyło. Podziwiam nawet, że chciało im się czekać całą noc, ale taką mają ci paparazzi robotę. Ten bal nie skończył się, tak jak tam zostało opisane, trwał dużo dłużej - tylko chłopaki z tej redakcji nie dali rady, biedactwa.
Porozmawiajmy o filmie dokumentalnym "W moim maluteńkim świecie", który jest częścią wspomnianego DVD. To bardzo ekshibicjonistyczny, zaskakująco szczery obraz. W Polsce z reguły artysta nie pokaże gołej dupy, nie pokaże się – przynajmniej w autoryzowanych przez siebie materiałach - pijany itd. Ty się tego nie bałeś?Gdybym się bał, to bym w ogóle odpuścił granie solowych koncertów. Poważnie. Czasami przyjeżdżam do klubu po jakiejś ostrej salsie, zmęczony, spóźniony, ludzie już czekają w kolejce, a tu jeszcze trzeba zrobić próbę. Takie jest jednak często życie muzyka. Najważniejszy jest koncert i żeby go dobrze zagrać. Często jednak okoliczności wokół niego pisze życie. Wszystko nie może być takie perfekcyjne, dopięte na ostatni guziczek, to nie byłbym ja. Niektórzy wyobrażają sobie taki scenariusz: kupują bilet, siadają w sali, opada kurtyna i nagle wchodzi On. Maestro. U mnie tak to nie działa. Musiałbym wtedy myśleć: "Oho, będą korki, wyjedźmy trzy godziny wcześniej, żeby przypadkiem nikt nie widział, jak wnoszę sam ten klawisz do klubu". Przecież to bez sensu w ogóle. Musiałbym pozować w każdym momencie, w każdym wywiadzie. Może ja mam fuksa, że jestem takim typem muzyka, który może pozwolić sobie na więcej niż na przykład chłopaki z Kombii. (śmiech) Wiadomo, że nie byłoby fajnie, gdyby zrobili mi jakieś fotki, jak leżę nieprzytomny na chodniku, ale staram się nie leżeć. Ale jestem człowiekiem i na tym dokumencie zależało mi pokazać, jak to jest być muzykiem w Polsce. Ten kraj to też inne miasta niż Warszawa, Kraków czy Wrocław.
Poza tym film kręcił mój przyjaciel Wojtek Kuś, przed którym mogłem się otworzyć pewnie bardziej niż przed kimś innym. I ja nawet nie myślałem, że to co kręcimy, może być dla kogoś odważne. Mam tylko nadzieję, że za 10 lat młodzi muzycy w Polsce obejrzą ten film i stwierdzą: "Kurde, fajnie, dawał koleś radę!" Jeżeli kogoś to zainspiruje w jakikolwiek sposób - pozytywny czy negatywny - to ja już czuję się w pewnym sensie wygrany. Muzyka pozostaje muzyką. Pewnie, że image jest ważny, ale obok tego image’u jestem normalnym chłopakiem, który ma swoje wady i zalety. Zauważyłem, że w Polsce faceci wstydzą się na przykład płakać. Nie stajesz się mniej macho, jak przyznajesz się do słabości i swoich błędów! W środowisku muzycznym też jest mnóstwo takich kolesi, którzy trzymają non stop pozę, że panują nad wszystkim, że ich całe życie jest pod kontrolą, a to wcale w rzeczywistości tak nie wygląda… Niektórzy ćpają, niektórzy przegrywają całe pieniądze w kasynach, inni mają po kilka kochanek. Takie jest życie, prawdziwe, a nie wykreowane. Całkowicie OK jest błądzić. Ważne, żeby być przy tym dobrym człowiekiem, przynajmniej starać się ze wszelkich sił nim być. Teraz jak oglądam ten koncert na DVD, śmieję się sam z siebie, że byłem taki puszysty. Musiałem zrzucić parę kilko do programu i nie robię z tego halo. Gdybym nie schudł, to bym pewnie zasłaniał Maję Sablewską. (śmiech) I co to za problem, przyznać się do czegoś takiego?
W porządku, ale pewnie część ludzi po obejrzeniu dokumentu stwierdzi: ale ten Czesław popieprzony, wcale nie taki fajny, jak go malują. Mogą dorabiać ci różne gęby: pijaka, dziwkarza, muzycznego szarlatana…
I super, niech dorabiają. Może wtedy skumają, że pan z TV jest normalnym człowiekiem. Jeżeli się czymś przerażą, to ich sprawa. Ja w tym filmie jestem takim samym człowiekiem, jak podczas nagrywania "X-Factor". Tylko tam, w studiu telewizyjnym, muszę być profesjonalny. Nie chleję w sobotę, żeby w niedzielę dobrze wyglądać. Nakładają mi ładny make-up, czeszą włosy tak, żeby wyglądało, że jakieś jednak na głowie mam i jestem kurde fajnym panem. Ale ten sam pan dzień później jedzie do Ostrzeszowa, gdzie zagra w baszcie dla 50 osób i będzie cudownie. I ma nadzieję, że nie będzie spał sam. A dlaczego miałbym, jestem kawalerem w tej chwili…. Gdyby się udało, byłoby cudownie. Zależy mi bardzo na tym, żeby ten film trafił do ludzi, a co oni z nim zrobią, to już ich sprawa.
We wkładce do DVD jest takie zdanie, które mnie kompletnie rozczuliło: "Czerwiec – Mystic Production, wydawca płyty, kupuje Czesławowi samochód Volkswagen Sharan, Diesel, rocznik 1996" - i dalej: "Czesław przejechał Sharanem 150.000 km. Zagrał w Polsce ponad 500 koncertów". Pół tysiąca koncertów to jest jakaś masakra! Do tego zjeździłeś cały kraj wzdłuż i wszerz, bywałeś w Polsce A, ale i w Polsce B czy C, od metropolii do zapadłej prowincji. Czym różnią się te Polski?To co mnie fascynuje, kiedy przyjeżdżasz do tych malutkich miejscowości, to ten element zaskoczenia, niewiadomej. Na przykład w pewnym miasteczku jest sobie środowisko hipisowskie, tam są ludzie którzy tworzą różne rzeczy, działają na różnych polach, mają swoje enklawy, wycinki raju na ziemi. Czasami tam gdzie jest bieda, zaraz obok jest właśnie jakaś komuna ludzi, którzy żyją po swojemu, na własny rachunek, a mnie to strasznie imponuje. Nie dają się wtłoczyć w żadne ramy. Moim zdaniem nie ma takiej wielkiej różnicy pomiędzy Polską A a Polską Z. Rozmawiamy sobie teraz na warszawskiej Pradze i tutaj przecież też są różne klimaty. Niby Warszawa, a momentami nie Warszawa. (śmiech) Na pewno prawdziwa Polska jest bardzo daleko od lukrowanej rzeczywistości Pudelka czy magazynu "Viva". Ostatnio gadaliśmy sobie o tym z Gabą Kulką, że tam ludzie wychodzą na zdjęciach, jakby mieli 16 godzin wolnego w ciągu doby. (śmiech) To jest fajne, że niektórzy są w stanie uwierzyć, że tak wygląda prawdziwe życie tych celebrytów. Tak samo jak są ludzie w tej Polsce Z, którzy mają to wszystko głęboko w dupach.
Co tobą najbardziej wstrząsnęło podczas tych długich przelotów po kraju?Chyba to, że Polska jest naprawdę ogromnym krajem, przynajmniej w porównaniu do Danii. Trochę mi w tym przypomina Stany. Tam też jest Los Angeles, a pod spodem Teksas czy inna Arizona. Cudowne jest takie miejsce jak Supraśl…
Znam, z ojcem na wczasy pracownicze tam jeździłem.Poważnie? Super! Cudowni ludzie tam mieszkają, przyjaciele właściciela mojej ulubionej knajpy w Warszawie, od którego kupiłem zresztą mieszkanie, żebym mieć do niej blisko. Albo Bartoszyce. Mieszka tam prawosławny ksiądz Julek, prowadzi restaurację z cudownym jedzeniem. Grałem tam niedawno dla 30 czy 40 osób przez dwa wieczory pod rząd i było magicznie. Niedaleko jest ich domek, obok cerkiew, a dalej płynie sobie rzeczka. I tą rzeczką pływają stateczki. I w tym roku zaprosił mnie na taki rejs. Płynie się kilka kilometrów i w pewnym momencie jest tabliczka, że wpływasz do Rosji. Linijka i koniec Polski. (śmiech) I podobno często ktoś się na kajaku zapomni i potem ich Rosjanie odholowują, tyle że trzy dni później, już na niezłej bani! Nie mogę się doczekać, bo chcemy popłynąć na kajakach do Rosji, tam balanga parę dni i powrót. Takie klimaty mnie w Polsce absolutnie urzekają.
Porozmawiajmy o twoim jurorowaniu w "X-Factor". Ja rozumiem, że to przygoda, być może niepowtarzalna okazja medialnego zaistnienia, pieniądze, ale czy naprawdę wierzysz, że znajdziecie tam kogoś, kto odmieni oblicze polskiej sceny muzycznej? Ty opiekujesz się na przykład panią Małgosią czy jakby nieobecnym Gienkiem Loską. Wiadomo, że nie pojawi się tam żaden nowy Budyń, Grabaż, OSTR…
No pewnie, że się nie pojawi! Powtarzam wszystkim, że ja bym nie przeszedł pierwszej rundy tego programu. Weźmy takiego Grabaża. Jest świetnym wokalistą, ale nie sądzę, żeby poradził sobie z coverami Niemena czy Guns N'Roses, które trzeba w tym show wykonać. To jest całkowicie inna forma wokalistyki i tutaj trzeba mieć luz w tym temacie. Gienek Loska jest takim wokalistą, który to potrafi i robi na co dzień. Na ulicy i w klubach. Nie musi wstrząsnąć sceną, on już jest uważany za jeden z najlepszych bluesowych głosów w kraju. Jeździ zresztą ze swoim Gienek Loska Band i gra, z tego żyje. On nie musi robić rewolucji, ale jeżeli Gienek jest w telewizji o 20.00, to już jest coś wielkiego. Albo Michał Szpak. W życiu bym nie pomyślał, że w Polsce może uchować się taka postać. To jest światowej klasy chłopak, performer, ale nie wiadomo jeszcze, co z niego będzie. A tacy ludzie jak Grabaż czy Budyń istnieją dzięki świetnym tekstom i muzyce, którą piszą. Moim zdaniem Budyń jest najbardziej niedocenianą postacią polskiej sceny muzycznej i pewnie dopiero za 20 lat wszyscy będą mu bili pokłony. Jestem o tym przekonany.
A kim będzie pani Małgosia? Polską Susan Boyle?Zapominamy o tym, że muzyka może być stricte rozrywkowa, nie zawsze musi być wielką sztuką, prawda? Jeżeli pani Małgosia nagra płytę z jakimiś coverami, może polskimi starymi piosenkami, to znajdzie się mnóstwo ludzi, którzy ją kupią. Gwarantuję ci. To nie będzie wstrząs dla polskiej muzyki, ale są tysiące osób, które wcale nie potrzebują Grabaża, Budynia, OSTR-ego, Pablopavo czy Czesława, który śpiewa. I dobrze, że tak jest! Dla każdego coś innego, każdy powinien mieć wybór. Michał Szpak? Światowa klasa. Boże, Chryste, jaki on jest utalentowany! Może on już teraz w domu ma takie piosenki, że za dwa lata rozpieprzy cały ten interes?! To jest program rozrywkowy, a już odkryliśmy takiego człowieka jak on, który jest fenomenem. Przecież to jest magia! Według mnie "X-Factor" to nie tylko program rozrywkowy, ale fenomen socjologiczny. No bo zobacz, siedzi tam taki Czesław, który ledwo się polskiego nauczył i trzeba mu bić brawo… Wyobraź sobie, jak to musi niektórych drażnić. Co on tam robi w tej telewizji ładnej, co on sobie wyobraża i jeszcze kasę za to ma? Ten program jest więc na wielu płaszczyznach bardzo kolorowy, zmieniający stereotypy myślowe Polaków i bardzo się jaram, że jestem jego częścią. Wracając do Małgosi… Ja słyszę czasami jej fałsze, jej akcent. W studiu i tak by się auto-tuning zrobiło i byłoby zajebiście. Dobrze jednak, że taka Małgosia się przełamała i przyszła, bo może przy następnej edycji przyjdzie 10 następnych takich pań. To jest moc. A ludzie i tak narzekają, to jest takie typowe. Tak jak wtedy, gdy "Mam Talent" wygrał Wyrostek, grający na akordeonie. Od razu znalazło się stu takich, co są po Akademiach Muzycznych i byli na maksa wkurzeni, bo przecież są lepsi. To trzeba się było zameldować chłopacy, a nie teraz jęczeć! Kończąc temat, ja nie wiem czy stworzymy w tym programie gwiazdę, ale na pewno idoli. I już nam się to udało, mimo że program się jeszcze nie skończył. Dla mnie ludzie startujący w "X-Factor" mają mega jaja. Wiesz, co to znaczy, wyjść i zaśpiewać na żywo dla 5,5 mln ludzi? Wyobraź sobie, że Małgosia pierwszy raz śpiewała z uchem [chodzi o słuchawkę odsłuchową wtykaną do ucha – przyp. red.] Wiesz ile czasu mi zajęło, żeby się z tym zmierzyć? Trzy albo cztery lata! A tutaj pani Małgosia bierze ucho, zakłada i wszystko gra. To jest z punktu widzenia muzycznego jakaś masakra. Wielu muzyków by się spaliło na tej scenie, a oni dają sobie radę.
Nie uważasz, że ty sam zrobiłeś w Polsce spektakularną karierę trochę na zasadzie kontry do tego wszechobecnego plastiku?Może trochę tak, ale muzyka pozostaje muzyką. Lubię udzielać wywiadów i jak ktoś sobie potem czyta rozmowę ze mną myśląc, że fajny jest ten Czesław, to nie znaczy, że zaraz poleci do sklepu, kupić moją płytę. Na pewno to jednak powoduje, że mogę kogoś zainteresować swoją osobowością, ktoś mnie w ten sposób zapamięta. Pewnie, że muzyka jest priorytetem, ale jestem też osobą egocentryczną, lubię być w centrum uwagi i jeżeli czuję, że coś zmienię - nawet uśmiechem, niekoniecznie piosenką - to warto to robić. Wszystko, co mnie spotkało po powrocie do Polski, dzieje się trochę przypadkiem, ale na tym polega życie. Cieszmy się tym. Tak samo jak na tych nieszczęsnych Fryderykach. Ktoś go dostaje, to bijmy kurde brawo, róbmy to szczerze, a nie udawajmy, że nie trafiamy ręką w rękę. Jeszcze jedna ważna sprawa, o której wielu zapomina. Muzykę, zwłaszcza popową, odbieramy różnymi zmysłami. Nie tylko słuchem. Oglądamy też ją, smakujemy, reagujemy ciałem. I to jest ważne, ja staram się ludziom to oferować. Jestem szczery w tym, co robię, gram z całego serca. Nie będę hipokrytą i nie zamierzam się użalać, że robią mi na ulicy zdjęcia telefonami, godzę się na to, bo to część świata pop. Może i zrobiłem karierę trochę na przekór wszystkiemu, ale zawsze starałem się też kreować prawdziwy wizerunek, pokazywać się ludziom takim, jakim faktycznie jestem. Ucieszyłbym się, gdyby za 10 lat, ktoś napisał o mnie, że Czesław zaistniał w Polsce, bo był normalnym gościem. To byłby fajny komplement.
Na koniec porozmawiajmy o twoich muzycznych planach. Pojawisz się na płycie Sojki do wierszy Miłosza, wystąpisz wkrótce na OFF-ie z materiałem swojego pierwszego zespołu Tesco Value. Coś jeszcze?Teraz skupiamy się na koncercie z Tesco Value, odbędziemy pewnie parę prób w Kopenhadze. Cieszę się bardzo, że Rojek wyszedł z taką propozycją, to jest dla mnie fajne zamknięcie tamtego czasu. Miłosza z kolei nigdy nie czytałem, ale teraz siedzę i się wkręcam w tę poezję. Mam nadzieję, że powstanie 10 - 11 naprawdę ciekawych piosenek, o których ktoś kiedyś powie: "O, nie wiedziałem nawet, że to tekst Miłosza". Dobrze, żeby to było uniwersalne. Poza tym mam swoje małe plany i marzenia, ale na pewno będę kontynuował ten swój teatralny pop, który robię, ponieważ czuję się w tym najlepiej. To jest po prostu moje. Nie jestem muzykiem pokroju Gaby Kulki, która potrafi zagrać wszystko z ogromną swobodą. Muszę się trzymać swoich szlaków. (śmiech). Nie chcę rewolucjonizować muzyki, ale dopóki będę czuł, że nagrywam coś, co jest godne wydania, będę to robił, aż starczy sił. Z drugiej strony chcę zaskakiwać, ale wiem dokładnie co potrafię, a czego nie. Nie będę się więc porywał na rzeczy, na których mogę się przewrócić.
Jak było naprawdę z tą nazwą Tesco Value? Podobno to ksywa, którą dostałeś na jakimś obozie letnim.To było na obozie harcerskim w Anglii, w 1993, może w 1994 roku. Taki odbywający się chyba raz na cztery lata ogólnoświatowy zlot harcerzy ZHP, do którego należałem. Polscy emigranci z Anglii, USA, Ukrainy, Rosji, a nawet Argentyny, Australii czy Nowej Zelandii. Obóz wielki jak cholera i my z chłopakami z Danii flirtowaliśmy z Polkami z Detroit. My jedliśmy najtańsze puszki z Tesco, a one miały jakieś najlepsze wypasy, masło orzechowe sobie przywiozły nawet, sam rozumiesz. (śmiech) A my żarliśmy te puchy, chyba że się nad nami zlitowały i czymś poczęstowały. Po obozie korespondowaliśmy i pochwaliłem się w liście, że będę kapelę zakładał. I zapytałem je, jak powinienem ją nazwać? A one na to: Jak to jak? Tesco Value!


OCEŃ: 40 0



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz