środa, 27 kwietnia 2011

Czesław Mozil (fot. A. Rawicz / Onet.pl) Szału nie ma

Muzyka to też biznes, na którym każdy zarobić chce, choć nie każdy może




Jak podpisać w Polsce kontakt płytowy? Ile artysta dostaje od jednego sprzedanego egzemplarza? Dlaczego warto mieć dobrego menedżera? No i czy zawsze na graniu koncertów zarabia się takie sumy, o jakich się przeciętnemu Kowalskiemu nie śniło? Jeśli chcesz poznać odpowiedzi na te i inne pytania, koniecznie przeczytaj ten artykuł.
W powszechnej opinii popularny muzyk to ktoś, kto bez względu na to, co gra, złapał Pana Boga za nogi. Dlaczego? Bo jego codzienność jest lepsza, łatwiejsza i niewątpliwie przyjemniejsza. Stał się przecież rozpoznawalny, otwierają się przed nim każde drzwi, może do woli korzystać z uroków życia i podróżować po kraju czy świecie, mieszkając w luksusowych hotelach. Do tego co chwilę spotyka się łechtającym jego próżność uwielbieniem fanów, a każdy wieczór to okazja do imprezowania i szaleństw. A jak przesadzi z wydatkami? Z podreperowaniem budżetu nie ma raczej żadnego problemu – wszak szuflada ugina się od propozycji intratnych kontraktów reklamowych! Żyć, nie umierać.

Rzeczywistość, i to nie tylko w Polsce, nie zawsze jest taka kolorowa. Jeśli jakiejś muzycznej gwieździe starcza na kupno willi w Hiszpanii, to najczęściej po wielu latach utrzymywania się w ścisłej czołówce. Codzienność, zwłaszcza młodego muzyka, to przede wszystkim ciężka harówka, a zarobki uzależnione są od sezonowej koniunktury. – Sukcesy bardzo cieszą, ale ludziom od razu się wydaje, że jak ktoś sprzeda kilkadziesiąt tysięcy płyt, to ma wtedy z tego same kokosy i spędza weekendy na Majorce. A to nieprawda – zauważa Czesław Mozil, znany jako Czesław Śpiewa, twórca podwójnie platynowej płyty "Debiut", która rozeszła się w 60 tysiącach egzemplarzy. – To nie jest tak, że artyści mają ileś tam domów na świecie i podróżują pierwszą klasą, gdzie tylko chcą – mówi Monika Gawlińska, menedżerka zespołu Wilki. – Oczywiście niektórzy dorobili się na muzyce niemałych pieniędzy. Najgorsze jest, że w Polsce o takich osobach mówi się z zawiścią, budzą natychmiast negatywne emocje, spotykają się ze złośliwymi komentarzami. Na świecie nigdzie nie wywołuje to zazdrości. Przeciwnie, motywuje tych, którym nie udało się jeszcze zbyt wiele osiągnąć.

Wielu artystów, takich jak Robert Gawliński, faktycznie tworzy sobie jakąś markę, dzięki której może naprawdę solidnie zarabiać. Na płytach, koncertach, festiwalach, tantiemach z praw autorskich, czasem też na udziałach w programach telewizyjnych czy reklamach, choć to zależy od indywidualnego podejścia artysty i jego wyczucia smaku. Co najbardziej operatywni tworzą swego rodzaju przedsiębiorstwa, którymi zarządzają. Przedsiębiorstwa zatrudniające po kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt osób. Wtedy taka willa czy luksusowy samochód prędzej czy później są w zasięgu ręki. A co zrobić, by w ogóle mieć szansę na muzyce zarobić?

Bez względu na to, czy traktuje się swoją karierę jako trampolinę do finansowego eldorado, czy chodzi jednak o muzyczne spełnienie, by cokolwiek osiągnąć, trzeba spełnić szereg warunków i mieć przy tym sporo szczęścia. Warto się przygotować na wiele wyrzeczeń, rozczarowań i nieprzespanych nocy, jak i pamiętać o podstawowych zasadach związanych z realiami rynku. Zwłaszcza, że obwieszczany na każdym kroku koniec wytwórni płytowych, póki co nie nastąpił. I wcale nie jest powiedziane, że szybko nastąpi. Muzyka, poza sporadycznymi sytuacjami, sama się przecież nie wypromuje. A już na pewno nie sprzeda.

Kontrakt, czyli jak nie dać się zrobić w balona

Umowa to podstawa. Bez niej można co prawda gdzieś tam zaistnieć, ale funkcjonować już ciężko. Jeden podpis w wypłynięciu na szerokie muzyczne wody pomaga, ale po jakimś czasie może też być przyczyną sporych problemów. – Artyści często mają o coś pretensje. A przecież wystarczy tylko czytać uważnie podpisywane kontrakty – zauważa Zbigniew Hołdys. I rzeczywiście. Niektóre, nawet najsławniejsze rodzime zespoły przyznają, że stawiały parafkę na różnych dokumentach, nie za bardzo wczytując się w ich treść.

Najgłośniejszym echem odbił się kontrakt z 1993 roku między grupą Hey a Izabelinem Studio, współtworzonym przez Katarzynę Kanclerz. – Myśmy na tym nie zarobili – wspomina w wywiadzie z "Gazetą Wyborczą" Kasia Nosowska. – Byliśmy oszołomionymi dziećmi, które chciałyby mieć swoją płytę i grać koncerty. Kontrakt był bardzo niekorzystny, jednak nieznajomość prawa nie usprawiedliwia. Oczywiście my się na to zgodziliśmy. Trzeba było przeczytać kwit, który związywał nas niewolniczo z Izabelinem na wiele lat. Mogliśmy poprosić kogoś o radę. Ale byliśmy ufni. Mnie nigdy nie przychodzi do głowy, że może mnie ktoś zrobić w konia, uśmiechając się serdecznie.



więcej:http://muzyka.onet.pl/10172,1603667,wywiady.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz